sobota, 3 lutego 2018

Cztery kolory, szesnaście odcieni.

Czasami śnię, że latam. To, że pod koniec roztrzaskuję się na milion szklanych kawałeczków, najmniej mnie interesuje. To, czego boję się, to spadanie.
Mój strach ma cztery kolory. Każdy po szesnaście odcieni. Sporo, prawda?
Skurcz gardła, przyspieszony oddech, gonitwa myśli. Znamy się nie od dzisiaj. Ale nie polubiłam was nigdy. Zbyt często do mnie przychodzicie.
Po pierwsze, najbardziej irracjonalne: boję się przyszłości. Paraliżuje mnie planowanie rzeczy oddalonych w czasie o dłużej niż tydzień. Nie, nie jestem roztrzepaną kulką złożoną z różowego futerka spontaniczności.
Po prostu wielokrotnie dostałam po łapkach. Czy to z ust mężczyzn, ofiarujących mi przyszłość, z której nie zamierzali się wywiązać, czy to przez zwykłe zbiegi okoliczności. Ale tak naprawdę, to druga dekada marca 2012 na zawsze oduczyła mnie robienia planów. Moment, kiedy siedzisz w szpitalnej sali, widzisz jak na rękach, które nie tak dawno cię jeszcze nosiły nie ma już miejsca na wenflony. Kiedy kroplówka z morfiny odmierza czas. I zastanawiasz się, ile jeszcze? Czy życie rozsypie ci się na kawałeczki za godzinę, dzień czy może tydzień.
Kiedy widzisz w tych drugich, ukochanych oczach, które w sumie są odbiciem twoich, nadzieję. A wiesz, wiesz, że pokój został pomalowany nadaremnie. Bo jego lokator już nigdy do niego nie wróci.
Po drugie, choć związane. Boję się, że się zawiodę. Zbyt często mnie to spotykało. Może to wina jakiejś formy autyzmu emocjonalnego. W końcu to nie twoja wina, że nie rozumiesz żartów i ironii. Ale czy obiecywanie czegoś niemożliwego do spełnienia sześcioletniemu dziecku, a później próżny śmiech z jego małej nadziejki są moralne? Chyba nie. Matko moja, po raz kolejny zawiodłam się na Tobie.
Boję się jeszcze, że zostanę sama. Bo nie spełnię wyznaczonych mi zadań w sposób wystarczająco idealny. Kolejny asumpt do pustego śmiechu? Ile razy słyszałam z ust miliona moich wzorów: 
- jesteś niewystarczająco ładna, mądra, bogata.
-Ubierasz się brzydko i za dobrze się uczysz. 
- Jesteś grubą, brzydką, głupią smarkulą. 
- Nie masz w sobie nic z ojca!
- Zmień się, to cię pokocham. 
- Jak założysz ładne jeansy i dasz mi pięć złotych to pozwolę ci siedzieć obok mnie na wycieczce szkolnej. Jak pojedziesz w sztruksach to będę się za ciebie wstydzić - 
Nie wiem tylko, co bardziej mnie zabolało. Słowa dorosłych, czy słowa rówieśników?
Boję się też seksizmu. Tego, że jestem kobietą, a w moim przyszłym zawodzie takie zwierzątka raczej nie występują. Konferencyjna szpileczka: "Dobry referat. Jak na kobietę." Po co mam pracować, skoro oni wolą bardziej patrzeć na mój dekolt, niż słuchać o moich badaniach?
Ale po najważniejsze. Boję się, że zawiodę. Nie siebie. Innych. Nawet ostatnio, pomimo tytanicznej pracy włożonej w powstrzymanie demonów, znowu się na tym złapałam? Z jednego przedmiotu u Mistrza dostałam 4,5 zamiast 5. Bo „zapomniałam wpisać” kilku podstawowych banałów. Zawiodłam Mistrza, pokazałam mu, że nie jestem dość dobra, żeby się od niego uczyć. Do dzisiaj nie mogę na siebie przez to patrzeć. Nie okazałam się być na tyle godna, żeby myśleć o sobie w kategoriach człowieka.

Zawiodę siebie, najbliższych, pokładane we mnie nadzieję. Albo, że przez coś, czego nie powiedziałam, ktoś zerwie ze mną kontakt. Że nie sprostam, nie dam rady. Upadnę na ostatniej prostej. Spadnę z kamiennej wieży i rozbiję się na tysiące małych kawałeczków. Wtedy nic nie będzie mnie już obchodzić, ale sam proces spadania będzie pośmiewiskiem dla gawiedzi. Karmą dla plotek. Boję się, że po tym, kiedy upadnę nikt nie będzie po mnie płakać. Stoję w oknie. Lecę.  

Piszę, bo chcę Go oswoić, poznać i przestać się bać.

wtorek, 23 stycznia 2018

Z rejestru strasznych snów

Song of Time

Minuty skapywały gęstymi, smolistymi kroplami. Nawet sekundy, pracowicie odmierzane przez stary radziecki budzik, zwolniły. Czas, pojęcie względne. W tym przypadku dłużył się niemiłosiernie. Anna nawet nie zadała sobie trudu, żeby przyłożyć głowę do poduszki. Bo ileż można? Sen nadal nie przychodził, przeganiany dymem z papierosów, których w paczce było coraz mniej. Co innego ze wspomnieniami.
Moja wina, moja wina,moja bardzo wielka wina. Słowa apologii bezwiednie związane były z jego twarzą. Błąd szczenięctwa? Tak, to bardzo prawdopodobne. Ale nadal było jej wstyd. Zraniła go w końcu więcej niż raz. 

Szkolny korytarz skąpany był w słońcu. Czekali razem na historię. W końcu tak to się zaczęło. Chyba w drugiej klasie. Nieudolnie zagadała do niego z pytaniem: „Słuchasz Najtłisza?” Po raz drugi. „Już się mnie o to pytałaś.” - Anna do dzisiaj rumieniła się i złościła za swoją nastoletnią głupotę. Później przyszła ta upojna wiosna. Ognisko, piwo pite w ukryciu i pamiętna gra w butelkę, kiedy wszyscy oszukiwali. Wtedy odkryła jak słodko potrafią smakować jego usta.
Później przyszły koncerty, szczególnie ten jeden, pierwszy. Złapał ją za rękę i wciągnął do siebie na scenę. A we wrześniu były glany, trzymanie się za ręce pod ławką i malowanie mu paznokci. Chodzenie za rękę, ukrywane przed światem pocałunki. Mała chmurka szczęścia na której unosiła się niczym Mała Mi.

A później zaczęło się psuć. Był nie taki, jak być powinien. Na większość propozycji odpowiadał: Nie chce mi się. Bardzo prawdopodobne, że już wtedy się go wstydziła. Ale najbardziej wstydziła się siebie. Uciekała od jego dotyku, uciekała od niego. Przecież skąd miał wiedzieć, że kiedy wraca do domu jej wiecznie pijany ojciec po raz kolejny próbował się do niej dobierać? Skąd miał wiedzieć, że siniaki na rękach to nie była kwestia pracy w gospodarstwie, ale metoda „hartowania charakteru” mokrą szmatą skutecznie utrwalana przez jej matkę? W końcu przyszedł pierwszy dzień czerwca. I wtedy po raz pierwszy złamała mu serce.

Dopiero później, znacznie później doszła do wniosku, że stała za tym jej matka. Tak długo sączyła do jej uszu jad, twierdziła w końcu, że stać ją na kogoś lepszego. Ale związek z kimś lepszym skończył się… Tak jak się skończył. Anna nigdy nie przebaczyła matce, że wtedy ją sprzedała. Bo chyba tylko tak można było nazwać tę chorą sytuację.

We następnego września ich drogi znowu się spotkały. Orbitowali wokół siebie przez 3 lata. Bliżej, dalej. Ale zawsze w zasięgu wzroku. Stary piec kaflowy w obskurnej knajpie był niemym świadkiem ich rozmów, uśmiechów, konfrontacji charakterów. Oczywiście, że w międzyczasie była studniówka. Każde przyszło z kimś innym, w końcu oficjalnie już nie byli parą. I każde zawiodło się na swoim partnerze. Pić na smutno skończyli o 4 rano. Później był luty i wariata godny wyjazd na Śląsk. W końcu przyszedł marzec, jego urodziny, koncert jakiegoś kiczowatego zespołu z pogranicza disco w rytmie polo. Wtedy po raz drugi złamała mu serce. Tym razem skutecznie.

Anna otworzyła oczy. Jak dobrze, że przy łóżku leżał jej dyżurny notatnik.

Najmilszy,
Od dwóch miesięcy nie mogę spać. Może to wina leków, które biorę. Bo wyobraź sobie, że wyzdrowiałam już prawie zupełnie. Tylko czasami o tym zapominam. Następną kontrolę mam dopiero w przyszłym miesiącu, ale powoli odbijam się od dna. Mam nadzieję, że będzie to moja ostatnia wizyta w tamtym gabinecie. Od leków nie śpię, chudnę i nie mogę się skoncentrować. Zaiste, wiem już dlaczego zawsze uważałeś na moją głowę. W końcu to siedlisko potworów tego świata.
Tu jest pięknie, choć często nie umiem się odnaleźć. Pamiętam, kiedy mówiłeś, że każdy z nas jest wyspiarzem, w otoczeniu innych wyspiarzy. I chyba miałeś rację. Jak zwykle z resztą. Ty przecież zawsze masz rację. Często, kiedy mam czas, siedzę w oknie i z piętnastego piętra patrzę na ludzi na dole. To zabawne, patrzeć na korki, ludzki pośpiech i wkurw. Zwłaszcza wtedy, kiedy dzieli nas od siebie tafla szkła i metry sześcienne powietrza. Ostatnio częściej widzę jednak smog. Ta szara chmura zabójczego dymu skutecznie odgradza mnie od świata, którego nienawidzę.
Chwilami czuję się samotna. Tak, to dobre słowo, żeby to oddać. Nie tylko przez to, że Cię tutaj nie ma. Najbardziej dojmującym odczuciem jest to, kiedy w piątek wieczorem odpalasz kolejny głupi film, bo nie masz z kim się spotkać. I kiedy wszyscy coś ode mnie chcą, a kiedy przestaję być potrzebna – wtedy odrzucają mnie jak zepsutą zabawkę. Tak jak ja kiedyś Ciebie.
A wiesz, Żeglarzu Kochany, że śniłeś mi się ostatnio? Jakimś cudem wyrwałam wczoraj nocy kapkę snu. Noc była jasna i zimna, zupełnie jak wtedy na Rudawach. Śnieg iskierkami grał w świetle Miesiąca. Drzewa i płoty trzeszczały od mrozu. Nawet nie wiesz, jak dawno nie widziałam gwiazd? Tam, gdzie mieszkam nie widać nawet księżyca, a w nocy jest zupełnie jasno. Bałam się wtedy. Sama nie wiem czego. Coś czaiło się pod powałą. Chyba nawet Ci o tym opowiedziałam. Nic nie odpowiedziałeś i jeszcze mocniej okryłeś mnie kocem. Bo ty chyba nigdy nic nie mówisz. Dolałeś do kubka odrobinę wody z samowara i wstałeś, żeby dołożyć do pieca. Za drzwiami wyły wilki.
A później wszystko się zmieniło, zupełnie jak w jakimś kalejdoskopie. Dom, las, śnieg, konie. I to, że się bałam. Cały czas tak okrutnie się bałam. Teraz sama nie wiem czego dokładnie.
To chyba powtarza się za każdym razem, kiedy wykradnę Pani Nocy trochę snu.
Wszystko, co z nich pamiętam to zimno, strach, lodowy błękit twoich oczu i to, że smakujesz krwią. Czekam na te sny. Chcę więcej.
Choć nawet w nich mi nie wybaczysz.


Kilka łez cicho spłynęło po policzku, prosto na niezaschnięty jeszcze atrament.

To ma chyba charakter autoterapii i wyznania grzechów. Po czterech latach zdałam sobie sprawę ze zła, jakie wyrządziłam pewniej, niegdyś drogiej mi osobie.

niedziela, 10 grudnia 2017

Święto Słońca - przemyślenia z okazji Godów.

Grudzień to najgorszy miesiąc, jaki może przytrafić się w roku. Jest tak, jak kiedyś napisał Andrzej Stasiuk. Jesteśmy czcicielami słońca, a kiedy go brakuje, to ludziom zaczyna odpierdalać. Należy doskonale rozumieć Skandynawów z ich permanentną depresją i samobójstwami. W grudniu nic dobrego stać się nie może. Nawet święta! Oczywiście, w teorii wszystko opierało się na powtórnych narodzinach Słońca. Jak przegnać najgorsze, najsmutniejsze, najciemniejsze i najbardziej wietrzne dni jeśli nie światłem, miodem, makiem i grzybami? To chyba uniwersalne jest dla wszystkich okołoeuropejskich religii. Boże Narodzenie, Jul, Gody, Chanuka. Odpędzamy mrok i  zło. Palimy świece, ogniska byle tylko odegnać upiory. Niestety, teraz zmory wyniosły się z lasów. Nie uświadczysz tam prawdziwego, porządnego leszego ani strzygi. Pewnie rozjechały je harvestery.
Ich miejsce skutecznie zajęły potwory siedzące w nas samych. Nawet podczas Godów. Odzywają się w nas zwłaszcza wtedy, kiedy powinniśmy być razem, wspólnie czekając na kres najzimniejszych dni. Przy stole nakrytym białym obrusem wychodzą z nas niezabliźnione krzywdy, niewyjaśnione urazy, rozbieżne poglądy na życie i politykę. Wychodzą, a później uprawiają wrestling na dywanie, by później wrócić do naszych umęczonych ich obecnością ciał. Później opite krwią, żółcią i jadem wegetują do wiosny, pozostawiając w nas kolejne rany.

Może warto odpuścić i nie dać się zawładnąć perfekcjonizmowi? Dobrze będzie czasami ugryźć się w język, odmówić symbolicznego (albo i nie) kieliszka i nie wypuszczać upiorów na zewnątrz.

środa, 6 grudnia 2017

Ja, Ellenai

Zawsze chciałam, żeby moje życie było odzwierciedleniem dzieł klasycznych mistrzów. Już jako mała dziewczynka chciałam być Helą Wyspiańską. Mieć takie same błękitne jeziora zamiast oczu, niewinną dziecięcą buzię i popielate warkoczyki. Nie miałam. Dziwnym trafem paralela przychodzi dopiero teraz. Nigdy nie byłam Ofelią, Pytią ani Polonią. Nie spotkał mnie Szał Uniesień, los Madonny ani nawet Dziwny Ogród. Dawno nie widziałam Plant wieczorem. Ale to już chyba nie jest istotne. Właściwie mnie już nie ma. Zawsze chciałam wejść do wnętrza obrazu, a wyszło na to, że jestem dźwiękiem. Jedyne, co mnie teraz definiuje to miarowe pikanie aparatury. Ale i chyba to w końcu zniknie. Gdzieś w nogach łóżka klęczy mój łkający Anhelli. Nie widzę tego, ale wiem, że posiwiał. Nie bój się, poczekam na ciebie. Gdzieś, u wezgłowia łóżka zatknięto ikonę Czarnej Madonny. Ktoś przykrył mnie futrzanym kocem. Po co? 
Mój warkocz opada na poduszkę, a głowa stacza się delikatnie w bok. I już mnie nie ma. Jestem ciszą. Ja, Ellenai.



  

poniedziałek, 2 października 2017

Gaudeamus igitur


Niczego nie chciała w zamian, nie oczekiwała, nie miała złudzeń i nadziei. Może i mogła osiągnąć coś, czego nie dostał nikt inny. On w końcu wiele mógł i nawet nakłaniał, żeby przychodzić do niego z każdym, nawet najdrobniejszym problemem. Nigdy nie skorzystała z propozycji. Zbyt dumna, zbyt zasadnicza, zbyt honorowa. Kiedy mijali się w korytarzu, albo na papierosie przed instytutem, od jego uśmiechu drżały jej ręce.

Postanowił zaprosić ją, jako przedstawiciela studentów, na listopadowy kongres. Impreza może była hermetyczna i przeznaczona dla najwyższych tuz dziedzin wszelkich, ale kto, jak nie ona, zasłużyła na to? Pracowała wręcz tytanicznie. Łączyła zajęcia na uczelni, stanie za ladą w księgarni i przewodniczenie kołu naukowemu. To ostatnie ogarniała sama. Widział, że kiedy tylko się da, siedzi w bibliotece, oglądał zeskanowane przez nią zdjęcia, jej opisy bibliograficzne do projektu, który sam wymyślił. Kilka razy, korzystając ze swych dyrektorskich możliwości, sprawdził jej wyniki. Nie schodziła poniżej 4,5. Podejrzewał, że robi to kosztem nerwów i życia prywatnego. Liczył paczki papierosów, które w nerwach paliła przed instytutem; widział coraz więcej srebrnych nitek w rudym warkoczu; na jednej, czy drugiej studenckiej imprezie, zauważył jej manifestacyjną samotność. Zasłużyła, zdecydowanie zasłużyła.

Limuzyny z urzędnikami ministerstwa już się rozjechały. Raut po konferencji powoli się kończył. Jan z atencją pożegnał się z władzami dziekańskimi i rektorskimi, znajomymi z innych ośrodków. Kiedy tłum się rozrzedził zauważył, że Maria chyba na niego czeka. Podmuch wiatru sprawił, że zatrzęsła się z zimna jeszcze bardziej.
- Panie profesorze, to może ja już pójdę. Odjechał mi ostatni autobus, przejdę się, mieszkam niedaleko.
- Pani Mario, nie pozwolę na to. Proszę pozwolić się odprowadzić! Gdzie pani mieszka?
- Na Stawki, obok Polin, panie profesorze.
- I chce pani iść taki kawał sama? Zamówię taksówkę.
- Ale nie chcę robić kłopotu… Poza tym koszta… Przejdę się, dobrze mi to zrobi.
- Pani Mario! To w takim razie panią odprowadzę, i proszę nie odmawiać - popatrzył na nią jednym z tych swoich najbardziej przekonujących spojrzeń, którym ulegały wszystkie.

Wszedł z nią na górę. Dał się zaprosić na herbatę, choć była pierwsza w nocy. I tak nikt już na niego nie czekał. Ze zwyczajną sobie ciekawością badacza wszedł, w pachnący jej perfumami, kawałek świata. Z uznaniem pokiwał głową nad regałem książek, który wypełniał całą ścianę, kątem oka zauważył marynistyki Ajwazowskiego, wiszące na ścianach.
- Zawsze dziwiło mnie to, w jaki sposób Ajwazowski, tak fotograficznie potrafił uchwycić chmury.
- Na Krymie są podobno najpiękniejsze. Zawsze chciałam tam pojechać, szkoda, że już nie będę miała okazji.
- Pani Mario, proszę tak nie mówić, jak pani pewnie wie najlepiej, każda wojna kiedyś musi się skończyć. Poza tym, jaka pani jest jeszcze młoda. - Stali zbyt blisko siebie. Odruchowo odgarnął opadające na jej śliczną twarz pasemko włosów. Zadrżała, ale nie odskoczyła. Spod ukosa spojrzały na niego wielkie, brązowe, przestraszone oczy. Najbardziej oczywistą rzeczą, jaka przyszła mu wtedy do głowy, było to, żeby w końcu ją pocałować, nic nie robiąc sobie z konsekwencji.
Nie myślał o konsekwencjach nawet wówczas, kiedy kładł ją na łóżku.


Poczekała, aż zaśnie. Dopiero wtedy podeszła do okna, usiadła na parapecie i zapaliła papierosa, zastanawiając się nad tym, jak następnego dnia rano spojrzy sobie w oczy.  

niedziela, 15 stycznia 2017

Błyski


- Już czas. Wracaj do niej. Masz syna, pamiętaj. - pocałunek na pożegnanie.
- Pamiętam, cały czas pamiętam. - Tomek uśmiechnął się szelmowsko. - I zawsze będę pamiętać. Dlatego mój syn nosi twoje imię. Kocham cię, stary.
Podmuch zatrzaśniętych drzwi rozbudził błyski w szkiełkach poruszonego powietrzem żyrandola. Wróci. Zawsze wracał.

Te kilkanaście lat temu nie przeczuwała tego wszystkiego. Poznała go już z całym dobrodziejstwem inwentarza. Zawsze było ich dwóch, występowali w parze. Jeden nie mógł żyć bez drugiego. Tomek i Krzysiek, zawsze razem, prawie jak bracia. Tomasz poznał ją jeszcze w liceum, w którejś z obskurnych radomskich melin, które tylko z nazwy nosiły miano baru. Zaimponował jej rzeczą prozaiczną. Dostrzegł w niej kobietę, gdzieś pod warstwami czarnych bluz, męskich, za dużych koszulek z nadrukami metalowych kapel, bojówek, glanów i wstydliwie ukrywanego przed światem szczątkowego biustu i chłopięcej sylwetki.
Później życie potoczyło się zwyczajnym torem. Był te dwa lata starszy, więc pojechał do Warszawy na studia. Politechnika, wydział mechatroniki. Była wtedy z niego tak niesamowicie dumna. Rzeczą naturalną wydawało jej się, że wraz z nim zamieszka Krzysiek. Przecież i tak są nierozłączni.

Czy podejrzewała cokolwiek? Skąd! Przecież przyjaciele są dla siebie czuli. Nawet kiedy po raz pierwszy wylądowała z Tomkiem w łóżku, nic nie podejrzewała. Nawet pomimo jego niezdarności i obrzydzenia, w spojrzeniu, jakim omiótł jej piersi. Usłużnie przewróciła się wtedy na brzuch, a później, już po wszystkim przełknęła gorzką pigułkę jego aseksualności i odium grzechu sodomii, którego się właśnie dopuścili.

Nie mniej jednak, poza tą sferą związku, żyło im się bardzo dobrze. Kiedy ona przyjechała na studia, nawet nie pomyśleli o tym, żeby zamieszkać razem. Oboje mieli w uszach słowa ich rodziców, księży i katechetów, wałkowane wielokrotnie. Mieszkanie razem przed ślubem to grzech. Cięższy niż przypadkowy seks, który został odpokutowany wycieraniem podeszw w drodze na roraty.
W końcu klęknął przed nią z najbardziej niepraktycznym pierścionkiem na świecie, była szczęśliwa. Po ludzku szczęśliwa. Wreszcie, jej ukochany zostanie jej mężem, będą mieć wspólną firmę komputerową, dzieci, psa.

- Wyglądasz pięknie. Tylko zakryj dekolt, nie godzi się tak, przed Bogiem… - pocałował ją w skroń, już po rodzicielskim błogosławieństwie. W oczach Krzyśka (kto inny mógł być świadkiem?) widziała smutek pomieszany z ulgą. Wesele przebiegło poprawnie, jak to wesela miały w zwyczaju. Wyrywana do tańca przez wąsatych wujów Januszów i otoczona wianuszkiem pulchnych ciotek Grażyn nie widziała, a może nie chciała widzieć miękkich spojrzeń, jakie pan młody kierował w stronę Krzyśka.
Nocy poślubnej nie było, byli w końcu tak zmęczeni uwieńczeniem wielomiesięcznej organizacji, harówką dnia codziennego, zaproszeniami, życzeniami i uściskami. Rozumiała to, ksiądz wszakże ostrzegał ją przed tym, żeby nie naciskała. Na małżeński obowiązek powinien być zawsze odpowiedni czas, miejsce i nastrój. Dalej, po ślubie, również nie było kolorowo. Dostosowywał się tylko do jej cyklu, wszystkie inne potrzeby zbywając argumentem sprowadzeniu seksu tylko do prokreacji. Tak w końcu nauczało Pismo. A do roli głupiej kobiety nie należy kwestionowanie, ba, nawet rozumienie zasad Księgi. Nie polemizowała, w domu, rodzice skutecznie oduczyli ją tego.

Kiedy w jej brzuchu wykiełkowało nowe życie, cieszył się po dwakroć. Po pierwsze, z potomka, co wydawało jej się oczywiste, a co Tomasz okazywał chętnie całemu światu. Po drugie zaś, w skrytości ducha, cieszył się z kilkunastu miesięcy wolności od konieczności spełniania małżeńskiego obowiązku.

Dopiero później, na terapii, przyznała, że nie zauważała, a może nawet nie chciała zauważać jego cyklicznych nieobecności, zostawania u Krzyśka po nocach, pod pretekstem kolejnych projektów, pisania programów i innych męskich spraw. Gdyby wracał pijany, zrozumiałaby to. W końcu w jej domu to była tradycja. Kiedy poskarżyła się matce, ta ofuknęła ją, że to nie może być prawda. Skoro Tomek wybrał ją, wziął z nią ślub i spłodził dziecko, to przecież oczywiste, że nie może być pedałem. I powinna się cieszyć, że mąż nie żąda od niej seksu częściej. Do tekstu o tym, że pięknością to ona nie jest i Tomasz może zacząć szukać szczęścia na mieście, zdążyła się już przyzwyczaić.

Kiedy urodził się Krzysio (imię, ani kandydat na chrzestnego wydawały jej się oczywiste, jak następstwo pór roku), wsiąkła w rutynę macierzyństwa. Po całym dniu opieki nad krzyczącym niemowlakiem nie chciała od swojego męża nic, poza spokojem i szczątkową pomocą, co Tomek z usłużnie czynił.

Wszystko wydało się, kiedy ich syn miał 8 miesięcy, i działo się w sposób klasyczny, podręcznikowy wręcz. Pojechała z dzieckiem na weekend do rodziców, Tomek jak zwykle wymówił się pracą i niechęcią do jej matki. Rozumiała to, w końcu za coś trzeba było kupować pampersy. Gdzieś pod Grójcem zawróciła, bo Krzysio obudził się i nie mógł znaleźć swojego ukochanego, pluszowego królika, bez którego nie mógł się uspokoić.
Na Ochotę wracała w akompaniamencie dziecięcego krzyku, łamiąc wszystkie możliwe przepisy drogowe.
Kiedy przekroczyła próg mieszkania, jej świat runął. W końcu nie codziennie przyłapuje się swojego męża in flagranti, z jego najlepszym przyjacielem.

Tomek w milczeniu spakował się, złapał walizkę i trzasnął drzwiami. Podmuch powietrza zakołysał samolocikami, wiszącymi na karuzeli, nad łóżeczkiem ich syna. Kolorowe błyski na moment pojawiły się na ścianie. Krzysio wyciągnął do nich rączkę, w drugiej ściskając ukochanego królika.
- Tatuś wróci, synku. On zawsze się wraca.