poniedziałek, 2 października 2017

Gaudeamus igitur


Niczego nie chciała w zamian, nie oczekiwała, nie miała złudzeń i nadziei. Może i mogła osiągnąć coś, czego nie dostał nikt inny. On w końcu wiele mógł i nawet nakłaniał, żeby przychodzić do niego z każdym, nawet najdrobniejszym problemem. Nigdy nie skorzystała z propozycji. Zbyt dumna, zbyt zasadnicza, zbyt honorowa. Kiedy mijali się w korytarzu, albo na papierosie przed instytutem, od jego uśmiechu drżały jej ręce.

Postanowił zaprosić ją, jako przedstawiciela studentów, na listopadowy kongres. Impreza może była hermetyczna i przeznaczona dla najwyższych tuz dziedzin wszelkich, ale kto, jak nie ona, zasłużyła na to? Pracowała wręcz tytanicznie. Łączyła zajęcia na uczelni, stanie za ladą w księgarni i przewodniczenie kołu naukowemu. To ostatnie ogarniała sama. Widział, że kiedy tylko się da, siedzi w bibliotece, oglądał zeskanowane przez nią zdjęcia, jej opisy bibliograficzne do projektu, który sam wymyślił. Kilka razy, korzystając ze swych dyrektorskich możliwości, sprawdził jej wyniki. Nie schodziła poniżej 4,5. Podejrzewał, że robi to kosztem nerwów i życia prywatnego. Liczył paczki papierosów, które w nerwach paliła przed instytutem; widział coraz więcej srebrnych nitek w rudym warkoczu; na jednej, czy drugiej studenckiej imprezie, zauważył jej manifestacyjną samotność. Zasłużyła, zdecydowanie zasłużyła.

Limuzyny z urzędnikami ministerstwa już się rozjechały. Raut po konferencji powoli się kończył. Jan z atencją pożegnał się z władzami dziekańskimi i rektorskimi, znajomymi z innych ośrodków. Kiedy tłum się rozrzedził zauważył, że Maria chyba na niego czeka. Podmuch wiatru sprawił, że zatrzęsła się z zimna jeszcze bardziej.
- Panie profesorze, to może ja już pójdę. Odjechał mi ostatni autobus, przejdę się, mieszkam niedaleko.
- Pani Mario, nie pozwolę na to. Proszę pozwolić się odprowadzić! Gdzie pani mieszka?
- Na Stawki, obok Polin, panie profesorze.
- I chce pani iść taki kawał sama? Zamówię taksówkę.
- Ale nie chcę robić kłopotu… Poza tym koszta… Przejdę się, dobrze mi to zrobi.
- Pani Mario! To w takim razie panią odprowadzę, i proszę nie odmawiać - popatrzył na nią jednym z tych swoich najbardziej przekonujących spojrzeń, którym ulegały wszystkie.

Wszedł z nią na górę. Dał się zaprosić na herbatę, choć była pierwsza w nocy. I tak nikt już na niego nie czekał. Ze zwyczajną sobie ciekawością badacza wszedł, w pachnący jej perfumami, kawałek świata. Z uznaniem pokiwał głową nad regałem książek, który wypełniał całą ścianę, kątem oka zauważył marynistyki Ajwazowskiego, wiszące na ścianach.
- Zawsze dziwiło mnie to, w jaki sposób Ajwazowski, tak fotograficznie potrafił uchwycić chmury.
- Na Krymie są podobno najpiękniejsze. Zawsze chciałam tam pojechać, szkoda, że już nie będę miała okazji.
- Pani Mario, proszę tak nie mówić, jak pani pewnie wie najlepiej, każda wojna kiedyś musi się skończyć. Poza tym, jaka pani jest jeszcze młoda. - Stali zbyt blisko siebie. Odruchowo odgarnął opadające na jej śliczną twarz pasemko włosów. Zadrżała, ale nie odskoczyła. Spod ukosa spojrzały na niego wielkie, brązowe, przestraszone oczy. Najbardziej oczywistą rzeczą, jaka przyszła mu wtedy do głowy, było to, żeby w końcu ją pocałować, nic nie robiąc sobie z konsekwencji.
Nie myślał o konsekwencjach nawet wówczas, kiedy kładł ją na łóżku.


Poczekała, aż zaśnie. Dopiero wtedy podeszła do okna, usiadła na parapecie i zapaliła papierosa, zastanawiając się nad tym, jak następnego dnia rano spojrzy sobie w oczy.