sobota, 3 lutego 2018

Cztery kolory, szesnaście odcieni.

Czasami śnię, że latam. To, że pod koniec roztrzaskuję się na milion szklanych kawałeczków, najmniej mnie interesuje. To, czego boję się, to spadanie.
Mój strach ma cztery kolory. Każdy po szesnaście odcieni. Sporo, prawda?
Skurcz gardła, przyspieszony oddech, gonitwa myśli. Znamy się nie od dzisiaj. Ale nie polubiłam was nigdy. Zbyt często do mnie przychodzicie.
Po pierwsze, najbardziej irracjonalne: boję się przyszłości. Paraliżuje mnie planowanie rzeczy oddalonych w czasie o dłużej niż tydzień. Nie, nie jestem roztrzepaną kulką złożoną z różowego futerka spontaniczności.
Po prostu wielokrotnie dostałam po łapkach. Czy to z ust mężczyzn, ofiarujących mi przyszłość, z której nie zamierzali się wywiązać, czy to przez zwykłe zbiegi okoliczności. Ale tak naprawdę, to druga dekada marca 2012 na zawsze oduczyła mnie robienia planów. Moment, kiedy siedzisz w szpitalnej sali, widzisz jak na rękach, które nie tak dawno cię jeszcze nosiły nie ma już miejsca na wenflony. Kiedy kroplówka z morfiny odmierza czas. I zastanawiasz się, ile jeszcze? Czy życie rozsypie ci się na kawałeczki za godzinę, dzień czy może tydzień.
Kiedy widzisz w tych drugich, ukochanych oczach, które w sumie są odbiciem twoich, nadzieję. A wiesz, wiesz, że pokój został pomalowany nadaremnie. Bo jego lokator już nigdy do niego nie wróci.
Po drugie, choć związane. Boję się, że się zawiodę. Zbyt często mnie to spotykało. Może to wina jakiejś formy autyzmu emocjonalnego. W końcu to nie twoja wina, że nie rozumiesz żartów i ironii. Ale czy obiecywanie czegoś niemożliwego do spełnienia sześcioletniemu dziecku, a później próżny śmiech z jego małej nadziejki są moralne? Chyba nie. Matko moja, po raz kolejny zawiodłam się na Tobie.
Boję się jeszcze, że zostanę sama. Bo nie spełnię wyznaczonych mi zadań w sposób wystarczająco idealny. Kolejny asumpt do pustego śmiechu? Ile razy słyszałam z ust miliona moich wzorów: 
- jesteś niewystarczająco ładna, mądra, bogata.
-Ubierasz się brzydko i za dobrze się uczysz. 
- Jesteś grubą, brzydką, głupią smarkulą. 
- Nie masz w sobie nic z ojca!
- Zmień się, to cię pokocham. 
- Jak założysz ładne jeansy i dasz mi pięć złotych to pozwolę ci siedzieć obok mnie na wycieczce szkolnej. Jak pojedziesz w sztruksach to będę się za ciebie wstydzić - 
Nie wiem tylko, co bardziej mnie zabolało. Słowa dorosłych, czy słowa rówieśników?
Boję się też seksizmu. Tego, że jestem kobietą, a w moim przyszłym zawodzie takie zwierzątka raczej nie występują. Konferencyjna szpileczka: "Dobry referat. Jak na kobietę." Po co mam pracować, skoro oni wolą bardziej patrzeć na mój dekolt, niż słuchać o moich badaniach?
Ale po najważniejsze. Boję się, że zawiodę. Nie siebie. Innych. Nawet ostatnio, pomimo tytanicznej pracy włożonej w powstrzymanie demonów, znowu się na tym złapałam? Z jednego przedmiotu u Mistrza dostałam 4,5 zamiast 5. Bo „zapomniałam wpisać” kilku podstawowych banałów. Zawiodłam Mistrza, pokazałam mu, że nie jestem dość dobra, żeby się od niego uczyć. Do dzisiaj nie mogę na siebie przez to patrzeć. Nie okazałam się być na tyle godna, żeby myśleć o sobie w kategoriach człowieka.

Zawiodę siebie, najbliższych, pokładane we mnie nadzieję. Albo, że przez coś, czego nie powiedziałam, ktoś zerwie ze mną kontakt. Że nie sprostam, nie dam rady. Upadnę na ostatniej prostej. Spadnę z kamiennej wieży i rozbiję się na tysiące małych kawałeczków. Wtedy nic nie będzie mnie już obchodzić, ale sam proces spadania będzie pośmiewiskiem dla gawiedzi. Karmą dla plotek. Boję się, że po tym, kiedy upadnę nikt nie będzie po mnie płakać. Stoję w oknie. Lecę.  

Piszę, bo chcę Go oswoić, poznać i przestać się bać.

wtorek, 23 stycznia 2018

Z rejestru strasznych snów

Song of Time

Minuty skapywały gęstymi, smolistymi kroplami. Nawet sekundy, pracowicie odmierzane przez stary radziecki budzik, zwolniły. Czas, pojęcie względne. W tym przypadku dłużył się niemiłosiernie. Anna nawet nie zadała sobie trudu, żeby przyłożyć głowę do poduszki. Bo ileż można? Sen nadal nie przychodził, przeganiany dymem z papierosów, których w paczce było coraz mniej. Co innego ze wspomnieniami.
Moja wina, moja wina,moja bardzo wielka wina. Słowa apologii bezwiednie związane były z jego twarzą. Błąd szczenięctwa? Tak, to bardzo prawdopodobne. Ale nadal było jej wstyd. Zraniła go w końcu więcej niż raz. 

Szkolny korytarz skąpany był w słońcu. Czekali razem na historię. W końcu tak to się zaczęło. Chyba w drugiej klasie. Nieudolnie zagadała do niego z pytaniem: „Słuchasz Najtłisza?” Po raz drugi. „Już się mnie o to pytałaś.” - Anna do dzisiaj rumieniła się i złościła za swoją nastoletnią głupotę. Później przyszła ta upojna wiosna. Ognisko, piwo pite w ukryciu i pamiętna gra w butelkę, kiedy wszyscy oszukiwali. Wtedy odkryła jak słodko potrafią smakować jego usta.
Później przyszły koncerty, szczególnie ten jeden, pierwszy. Złapał ją za rękę i wciągnął do siebie na scenę. A we wrześniu były glany, trzymanie się za ręce pod ławką i malowanie mu paznokci. Chodzenie za rękę, ukrywane przed światem pocałunki. Mała chmurka szczęścia na której unosiła się niczym Mała Mi.

A później zaczęło się psuć. Był nie taki, jak być powinien. Na większość propozycji odpowiadał: Nie chce mi się. Bardzo prawdopodobne, że już wtedy się go wstydziła. Ale najbardziej wstydziła się siebie. Uciekała od jego dotyku, uciekała od niego. Przecież skąd miał wiedzieć, że kiedy wraca do domu jej wiecznie pijany ojciec po raz kolejny próbował się do niej dobierać? Skąd miał wiedzieć, że siniaki na rękach to nie była kwestia pracy w gospodarstwie, ale metoda „hartowania charakteru” mokrą szmatą skutecznie utrwalana przez jej matkę? W końcu przyszedł pierwszy dzień czerwca. I wtedy po raz pierwszy złamała mu serce.

Dopiero później, znacznie później doszła do wniosku, że stała za tym jej matka. Tak długo sączyła do jej uszu jad, twierdziła w końcu, że stać ją na kogoś lepszego. Ale związek z kimś lepszym skończył się… Tak jak się skończył. Anna nigdy nie przebaczyła matce, że wtedy ją sprzedała. Bo chyba tylko tak można było nazwać tę chorą sytuację.

We następnego września ich drogi znowu się spotkały. Orbitowali wokół siebie przez 3 lata. Bliżej, dalej. Ale zawsze w zasięgu wzroku. Stary piec kaflowy w obskurnej knajpie był niemym świadkiem ich rozmów, uśmiechów, konfrontacji charakterów. Oczywiście, że w międzyczasie była studniówka. Każde przyszło z kimś innym, w końcu oficjalnie już nie byli parą. I każde zawiodło się na swoim partnerze. Pić na smutno skończyli o 4 rano. Później był luty i wariata godny wyjazd na Śląsk. W końcu przyszedł marzec, jego urodziny, koncert jakiegoś kiczowatego zespołu z pogranicza disco w rytmie polo. Wtedy po raz drugi złamała mu serce. Tym razem skutecznie.

Anna otworzyła oczy. Jak dobrze, że przy łóżku leżał jej dyżurny notatnik.

Najmilszy,
Od dwóch miesięcy nie mogę spać. Może to wina leków, które biorę. Bo wyobraź sobie, że wyzdrowiałam już prawie zupełnie. Tylko czasami o tym zapominam. Następną kontrolę mam dopiero w przyszłym miesiącu, ale powoli odbijam się od dna. Mam nadzieję, że będzie to moja ostatnia wizyta w tamtym gabinecie. Od leków nie śpię, chudnę i nie mogę się skoncentrować. Zaiste, wiem już dlaczego zawsze uważałeś na moją głowę. W końcu to siedlisko potworów tego świata.
Tu jest pięknie, choć często nie umiem się odnaleźć. Pamiętam, kiedy mówiłeś, że każdy z nas jest wyspiarzem, w otoczeniu innych wyspiarzy. I chyba miałeś rację. Jak zwykle z resztą. Ty przecież zawsze masz rację. Często, kiedy mam czas, siedzę w oknie i z piętnastego piętra patrzę na ludzi na dole. To zabawne, patrzeć na korki, ludzki pośpiech i wkurw. Zwłaszcza wtedy, kiedy dzieli nas od siebie tafla szkła i metry sześcienne powietrza. Ostatnio częściej widzę jednak smog. Ta szara chmura zabójczego dymu skutecznie odgradza mnie od świata, którego nienawidzę.
Chwilami czuję się samotna. Tak, to dobre słowo, żeby to oddać. Nie tylko przez to, że Cię tutaj nie ma. Najbardziej dojmującym odczuciem jest to, kiedy w piątek wieczorem odpalasz kolejny głupi film, bo nie masz z kim się spotkać. I kiedy wszyscy coś ode mnie chcą, a kiedy przestaję być potrzebna – wtedy odrzucają mnie jak zepsutą zabawkę. Tak jak ja kiedyś Ciebie.
A wiesz, Żeglarzu Kochany, że śniłeś mi się ostatnio? Jakimś cudem wyrwałam wczoraj nocy kapkę snu. Noc była jasna i zimna, zupełnie jak wtedy na Rudawach. Śnieg iskierkami grał w świetle Miesiąca. Drzewa i płoty trzeszczały od mrozu. Nawet nie wiesz, jak dawno nie widziałam gwiazd? Tam, gdzie mieszkam nie widać nawet księżyca, a w nocy jest zupełnie jasno. Bałam się wtedy. Sama nie wiem czego. Coś czaiło się pod powałą. Chyba nawet Ci o tym opowiedziałam. Nic nie odpowiedziałeś i jeszcze mocniej okryłeś mnie kocem. Bo ty chyba nigdy nic nie mówisz. Dolałeś do kubka odrobinę wody z samowara i wstałeś, żeby dołożyć do pieca. Za drzwiami wyły wilki.
A później wszystko się zmieniło, zupełnie jak w jakimś kalejdoskopie. Dom, las, śnieg, konie. I to, że się bałam. Cały czas tak okrutnie się bałam. Teraz sama nie wiem czego dokładnie.
To chyba powtarza się za każdym razem, kiedy wykradnę Pani Nocy trochę snu.
Wszystko, co z nich pamiętam to zimno, strach, lodowy błękit twoich oczu i to, że smakujesz krwią. Czekam na te sny. Chcę więcej.
Choć nawet w nich mi nie wybaczysz.


Kilka łez cicho spłynęło po policzku, prosto na niezaschnięty jeszcze atrament.

To ma chyba charakter autoterapii i wyznania grzechów. Po czterech latach zdałam sobie sprawę ze zła, jakie wyrządziłam pewniej, niegdyś drogiej mi osobie.