niedziela, 10 grudnia 2017

Święto Słońca - przemyślenia z okazji Godów.

Grudzień to najgorszy miesiąc, jaki może przytrafić się w roku. Jest tak, jak kiedyś napisał Andrzej Stasiuk. Jesteśmy czcicielami słońca, a kiedy go brakuje, to ludziom zaczyna odpierdalać. Należy doskonale rozumieć Skandynawów z ich permanentną depresją i samobójstwami. W grudniu nic dobrego stać się nie może. Nawet święta! Oczywiście, w teorii wszystko opierało się na powtórnych narodzinach Słońca. Jak przegnać najgorsze, najsmutniejsze, najciemniejsze i najbardziej wietrzne dni jeśli nie światłem, miodem, makiem i grzybami? To chyba uniwersalne jest dla wszystkich okołoeuropejskich religii. Boże Narodzenie, Jul, Gody, Chanuka. Odpędzamy mrok i  zło. Palimy świece, ogniska byle tylko odegnać upiory. Niestety, teraz zmory wyniosły się z lasów. Nie uświadczysz tam prawdziwego, porządnego leszego ani strzygi. Pewnie rozjechały je harvestery.
Ich miejsce skutecznie zajęły potwory siedzące w nas samych. Nawet podczas Godów. Odzywają się w nas zwłaszcza wtedy, kiedy powinniśmy być razem, wspólnie czekając na kres najzimniejszych dni. Przy stole nakrytym białym obrusem wychodzą z nas niezabliźnione krzywdy, niewyjaśnione urazy, rozbieżne poglądy na życie i politykę. Wychodzą, a później uprawiają wrestling na dywanie, by później wrócić do naszych umęczonych ich obecnością ciał. Później opite krwią, żółcią i jadem wegetują do wiosny, pozostawiając w nas kolejne rany.

Może warto odpuścić i nie dać się zawładnąć perfekcjonizmowi? Dobrze będzie czasami ugryźć się w język, odmówić symbolicznego (albo i nie) kieliszka i nie wypuszczać upiorów na zewnątrz.

środa, 6 grudnia 2017

Ja, Ellenai

Zawsze chciałam, żeby moje życie było odzwierciedleniem dzieł klasycznych mistrzów. Już jako mała dziewczynka chciałam być Helą Wyspiańską. Mieć takie same błękitne jeziora zamiast oczu, niewinną dziecięcą buzię i popielate warkoczyki. Nie miałam. Dziwnym trafem paralela przychodzi dopiero teraz. Nigdy nie byłam Ofelią, Pytią ani Polonią. Nie spotkał mnie Szał Uniesień, los Madonny ani nawet Dziwny Ogród. Dawno nie widziałam Plant wieczorem. Ale to już chyba nie jest istotne. Właściwie mnie już nie ma. Zawsze chciałam wejść do wnętrza obrazu, a wyszło na to, że jestem dźwiękiem. Jedyne, co mnie teraz definiuje to miarowe pikanie aparatury. Ale i chyba to w końcu zniknie. Gdzieś w nogach łóżka klęczy mój łkający Anhelli. Nie widzę tego, ale wiem, że posiwiał. Nie bój się, poczekam na ciebie. Gdzieś, u wezgłowia łóżka zatknięto ikonę Czarnej Madonny. Ktoś przykrył mnie futrzanym kocem. Po co? 
Mój warkocz opada na poduszkę, a głowa stacza się delikatnie w bok. I już mnie nie ma. Jestem ciszą. Ja, Ellenai.