Czasami śnię, że
latam. To, że pod koniec roztrzaskuję się na milion szklanych
kawałeczków, najmniej mnie interesuje. To, czego boję się, to
spadanie.
Mój strach ma
cztery kolory. Każdy po szesnaście odcieni. Sporo, prawda?
Skurcz gardła,
przyspieszony oddech, gonitwa myśli. Znamy się nie od dzisiaj. Ale
nie polubiłam was nigdy. Zbyt często do mnie przychodzicie.
Po pierwsze,
najbardziej irracjonalne: boję się przyszłości. Paraliżuje mnie
planowanie rzeczy oddalonych w czasie o dłużej niż tydzień. Nie,
nie jestem roztrzepaną kulką złożoną z różowego futerka
spontaniczności.
Po prostu
wielokrotnie dostałam po łapkach. Czy to z ust mężczyzn,
ofiarujących mi przyszłość, z której nie zamierzali się
wywiązać, czy to przez zwykłe zbiegi okoliczności. Ale tak
naprawdę, to druga dekada marca 2012 na zawsze oduczyła mnie
robienia planów. Moment, kiedy siedzisz w szpitalnej sali, widzisz
jak na rękach, które nie tak dawno cię jeszcze nosiły nie ma już
miejsca na wenflony. Kiedy kroplówka z morfiny odmierza czas. I
zastanawiasz się, ile jeszcze? Czy życie rozsypie ci się na
kawałeczki za godzinę, dzień czy może tydzień.
Kiedy widzisz w tych
drugich, ukochanych oczach, które w sumie są odbiciem twoich,
nadzieję. A wiesz, wiesz, że pokój został pomalowany nadaremnie.
Bo jego lokator już nigdy do niego nie wróci.
Po drugie, choć
związane. Boję się, że się zawiodę. Zbyt często mnie to
spotykało. Może to wina jakiejś formy autyzmu emocjonalnego. W
końcu to nie twoja wina, że nie rozumiesz żartów i ironii. Ale
czy obiecywanie czegoś niemożliwego do spełnienia sześcioletniemu
dziecku, a później próżny śmiech z jego małej nadziejki są
moralne? Chyba nie. Matko moja, po raz kolejny zawiodłam się na
Tobie.
Boję się jeszcze,
że zostanę sama. Bo nie spełnię wyznaczonych mi zadań w sposób
wystarczająco idealny. Kolejny asumpt do pustego śmiechu? Ile razy
słyszałam z ust miliona moich wzorów:
- jesteś niewystarczająco
ładna, mądra, bogata.
-Ubierasz się brzydko i za dobrze się
uczysz.
- Jesteś grubą, brzydką, głupią smarkulą.
- Nie masz w sobie nic z ojca!
- Zmień się,
to cię pokocham.
- Jak założysz ładne jeansy i dasz mi pięć
złotych to pozwolę ci siedzieć obok mnie na wycieczce szkolnej. Jak pojedziesz w sztruksach to będę się za ciebie wstydzić -
Nie wiem tylko, co bardziej mnie zabolało. Słowa dorosłych, czy
słowa rówieśników?
Boję się też seksizmu. Tego, że jestem kobietą, a w moim przyszłym zawodzie takie zwierzątka raczej nie występują. Konferencyjna szpileczka: "Dobry referat. Jak na kobietę." Po co mam pracować, skoro oni wolą bardziej patrzeć na mój dekolt, niż słuchać o moich badaniach?
Ale po
najważniejsze. Boję się, że zawiodę. Nie siebie. Innych. Nawet ostatnio, pomimo tytanicznej pracy włożonej w powstrzymanie
demonów, znowu się na tym złapałam? Z jednego przedmiotu u
Mistrza dostałam 4,5 zamiast 5. Bo „zapomniałam wpisać” kilku
podstawowych banałów. Zawiodłam Mistrza, pokazałam mu, że nie jestem dość dobra, żeby się od niego uczyć. Do dzisiaj nie mogę na siebie przez to
patrzeć. Nie okazałam się być na tyle godna, żeby myśleć o sobie w kategoriach człowieka.
Zawiodę
siebie, najbliższych, pokładane we mnie nadzieję. Albo, że przez
coś, czego nie powiedziałam, ktoś zerwie ze mną kontakt. Że nie
sprostam, nie dam rady. Upadnę na ostatniej prostej. Spadnę z
kamiennej wieży i rozbiję się na tysiące małych kawałeczków.
Wtedy nic nie będzie mnie już obchodzić, ale sam proces spadania
będzie pośmiewiskiem dla gawiedzi. Karmą dla plotek. Boję się,
że po tym, kiedy upadnę nikt nie będzie po mnie płakać. Stoję w
oknie. Lecę.
Piszę, bo chcę Go oswoić, poznać i przestać się bać.